Filipiny : Palawan :: Rajskie plaże i wyścig z tajemniczym wirusem.

Kiedy pod koniec września 2019 roku kupowałem bilety na długo wyczekiwaną podróż po Filipinach, świat jeszcze nie słyszał o COVID-19. Ten kierunek był na mojej Bucket List już od ładnych paru lat, ale zawsze pojawiał się inny pomysł na podróż. Tym razem udało się upolować bilety do Manili w świetnej cenie. Jednak nasz wyjazd stanął pod dużym znakiem zapytania, kiedy świat obiegła niepokojąca informacja o „śmiertelnym wirusie” z chińskiego miasta Wuhan, który już wtedy zaczął się rozprzestrzeniać po Azji. Tym bardziej, że nasz lot British Airways z Berlina obejmował przesiadki w Hong Kongu (w jedną stronę) i w Singapurze (w drodze powrotnej).

Kilka dni przed wylotem o wirusie robiło się coraz głośniej, a z aptek zaczęły znikać maseczki chirurgiczne. Cudem udało mi się kupić kilkadziesiąt sztuk, i tak zaopatrzeni, ale wciąż z duszą na ramieniu, ruszyliśmy do Azji. Choć niektórzy znajomi pukali się w czoło.

Filipiny to rozległy kraj położony na rajskim archipelagu ponad siedmiu tysięcy wysp, z czego tylko nieco ponad osiemset jest zamieszkałych. My wybraliśmy zaledwie trzy z nich, bo więcej sensownie zobaczyć się nie da w trakcie kilkunastodniowej podróży. W zasadzie to nawet dwie: Palawan i Bohol, jeśli nie liczyć małej wysepki Panglao, połączonej mostem z Bohol. Naszą przygodę z Filipinami zaczęliśmy właśnie od Palawanu, na którym wylądowaliśmy po krótkim nocnym przystanku w Manili, tak potrzebnym na regenerację sił po długim locie z Europy. Dla łatwej logistyki nocleg zaplanowałem dosłownie dwieście metrów od terminalu lotniska w stolicy Filipin. Wieczorem po przylocie z Londynu na pokładzie Superjumbo A380 wyjątkowo doceniliśmy bliskość hotelu.

Rano następnego dnia ta zaleta mogła jednak obrócić się w przekleństwo. Kiedy, oczywiście szybko na piechotę, dotarliśmy do stanowiska AirAsia, okazało się, że wejście do terminalu krajowego numer 4 znajduje się z kompletnie innej strony lotniska. Żeby się tam dostać musieliśmy złapać taksówkę, która oczywiście utknęła na zakorkowanych ulicach filipińskiej stolicy. Na szczęście jednak przy lotach krajowych pojawienie się do odprawy 45 minut przed odlotem wystarczy, żeby na niego zdążyć. Po godzinnym locie Airbus A320 dotknął pasa na lotnisku w Puerto Princessa, największym mieście i stolicy wyspy Palawan. Tam już czekał na nas umówiony wcześniej prywatny van firmy Recaro Transport z kierowcą o wdzięcznym imieniu Jojo (dżodżo) i wyglądzie małomiasteczkowego cinkciarza.

Z Puerto Princessa do położonych na północy miejscowości El Nido i Port Barton kursują regularnie zarówno autobusy, jak i minibusy. Oczywiście przejazd autobusem jest najtańszy, ale wygodniejszym wyborem jest bus, za który na trasie do Port Barton trzeba zapłacić ok. 500 PHP. Dla nas jednak przy 9-osobowej grupie najsensowniejszą opcją był prywatny komfortowy 12-osobowy bus Toyoty, za wynajęcie którego daliśmy 4000 PHP, czyli nieco ponad 300 zł.

Już w trakcie podróży do pierwszego celu naszej wyprawy zrozumiałem, za co wyspa jest tak chwalona. To bezkres zieleni lasów tropikalnych, w wielu miejscach jeszcze zupełnie nietkniętych przez cywilizację. Mijaliśmy oczywiście też niewielkie prymitywne wioski, porozrzucane co jakiś czas przy drodze. W każdej miejscowości znajduje się jednak szkoła, a obok niemal zawsze reklama najpopularniejszego na Filipinach lokalnego rumu Tanduay, którego butelkę 0,75 ml kupimy w każdym sklepie poniżej 100 peso filipińskich, czyli równowartość… 7 polskich złotych.

Po ponad trzygodzinnej trasie dotarliśmy wreszcie do celu – malowniczo rozsianych na plaży między palmami domków Besaga. Port Barton to mała i spokojna wioska rybacka położona na zachodnim wybrzeżu Palawanu. Żeby tu dotrzeć, trzeba odbić na zachód od głównej drogi biegnącej wschodnim wybrzeżem ze stolicy do El Nido. Problemy z elektrycznością nie należą tu do rzadkości, ale właśnie w prostocie nie skażonej jeszcze cywilizacją tkwi piękno i wyjątkowość tego miejsca. Zaletą Port Barton jest nie tylko przepiękna szeroka plaża, ale także bliskość rajskich małych wysepek, na które można się wybrać w ciągu dnia w ramach lokalnej atrakcji, tzw. island hopping. Baza noclegowa dopiero się rozwija, ale nam udało się namierzyć wspomniany już mały kompleks domków, który dysponuje też znaną w okolicy restauracją z pysznymi rybami i owocami morza.

Od momentu, kiedy wreszcie zaległem na hamaku rozwieszonym między dwiema palmami, już zacząłem żałować, że zostajemy tu tylko niecałe trzy dni. Tak wyobrażałem sobie miejsce, w którym najlepiej byłoby spędzić ostatni leniwy tydzień wakacji, relaksując się po intensywnym eksplorowaniu kraju. No, ale nie było rady. Trzeba tu po prostu jeszcze kiedyś wrócić…

Nasze trzy dni w Port Barton podzieliliśmy więc między wylegiwanie się na niemal pustej i szerokiej plaży, pałaszowanie świeżych owoców i eksplorowanie po okolicy. Drugiego dnia odwiedziliśmy oddaloną o pół godzinny rejs łodzią fantastyczną plażę White Beach z jasnym piaskiem i turkusową wodą. Na koniec natomiast postanowiliśmy skorzystać z oferty właściciela naszych domków i popłynąć w rejs na okoliczne wysepki. Nasz kapitan zabrał nas w niezwykłe miejsca. Na sam początek pływanie z żółwiami przy Turtles Spot, potem snorkeling przy Twin Reef, a na lunch świeże ryby, owoce morza, sałatki i owoce z przepięknym widokiem na kolorowe tradycyjne filipińskie łodzie zacumowane w przesmyku między wysepkami Capsalay i Bongot. Na ostatnim przystanku wybraliśmy się na mały trekking i po przejściu niewielkiego wzgórza porośniętego lasem dotarliśmy do malutkiej osady. Przy dziewiczej plaży pośród palm jedyni mieszkający tu ludzie sprzedawali świeże kokosy obierane maczetą. Jeszcze tylko krótka sesja zdjęciowa i trzeba było wracać na pokład. Na koniec zatrzymaliśmy się przy jeszcze jednej pustej i równie niezwykłej plaży, sam już nie pamiętam, gdzie dokładnie.

Po powrocie czekało nas szybkie pakowanie, bo Jojo już jechał, żeby zabrać nas swoim busem do położonego na północnym skraju wyspy, słynnego kurortu El Nido. Od wysokich klifów i lagun po niemal sto rajskich plaż z białym piaskiem, dżunglę i lasy namorzynowe, prehistoryczne jaskinie i wodospady, El Nido jest jednym z najpopularniejszych miejsc turystycznych na Palawanie, często nazywanym „ostatnimi Filipinami”. Dla mnie jednak jest zbyt skomercjalizowane i zdecydowanie wolę miejsca takie, jak na przykład wspomniany już Port Barton. Na szczęście planując podróż wziąłem to pod uwagę, dlatego na miejsce noclegu wybrałem leżącą nieco dalej na południe plażę Corong Corong. To był dobry wybór z co najmniej kilku powodów. Po pierwsze, względny spokój w porównaniu z głośnym centrum El Nido. Po drugie, niesamowite zachody słońca nad plażą. Po trzecie wreszcie, z naszego hotelu w Corong Corong mieliśmy blisko zarówno do El Nido, jak i na wspaniałą plażę Las Cabanas, od której dzieliło nas kilka minut jazdy trycyklem.

Tu należy się małe wyjaśnienie. Na Filipinach najbardziej popularnym środkiem komunikacji publicznej, a jednocześnie symbolem filipińskiej kultury jest tzw. Jeepney. Jest to połączenie samochodu terenowego z autobusem, z wieloma dekoracjami i jaskrawymi kolorami. Jeepneye powstały z przerobionych amerykańskich terenówek wojskowych pozostawionych na Filipinach po II wojnie światowej. To taka lokalna alternatywa dla autobusów miejskich. Natomiast tutejszą wersją taniej taksówki jest trycykl, czyli filipińska motoriksza. Ta swoista odmiana tuk-tuka to zwykły, najczęściej mocno wyeksploatowany motocykl z doczepioną z boku domowej roboty budką dla pasażerów, która mieści maksymalnie cztery osoby.

Atrakcją plaży Las Cabanas jest tyrolka o długości 750 m. Przejazd trwa około minuty i mimo tego, że nie jest ani specjalnie szybki, ani długi, to zjazd z jednej wyspy na drugą nad piękną plażą sprawia, że jest ona uznawana za jedną z najpiękniejszy na świecie. Na plaży można spróbować wody z kokosa, po którego sprzedawca chwilę wcześniej wspiął się na wysoką palmę. Za niedużą dopłatą do kokosa doleje nam jeszcze trochę rumu.

El Nido to również mekka dla miłośników nurkowania. W naszej ekipie jestem jedyną osobą z uprawnieniami nurkowymi, więc zamiast wylegiwać się na pięknej plaży zdecydowałem się na spędzenie dnia pod wodą. Widoki niewiarygodne. To były jedne z najbardziej wyjątkowych nurkowań w moim życiu. Tak bogate życie podwodne można podziwiać jedynie w tropikalnych wodach.

Największą jednak atrakcją El Nido są wycieczki po okolicznych wysepkach, błękitnych lagunach i ukrytych plażach. Oferta biur podróży jest mocno wystandaryzowana, do wyboru mamy cztery opcje trasy: od A do D. Najczęściej polecanymi są dwie: A i C. My zdecydowaliśmy się na pierwszą z brzegu. Tym razem również przy naszej grupie mogliśmy się cieszyć prywatną łodzią i możliwością elastycznego zaplanowania szczegółów trasy. Okazało się to bardzo przydatne, bo ze względu na duże fale tego popołudnia, zamieniliśmy Big Lagoon na wspaniałą plażę przy Cadlao Island.

Ale wróćmy do początku. Pierwszą atrakcją, do której dotarliśmy była Seven Commando Beach, odosobniona plaża położona na stałym lądzie, dostępna tylko od strony wody ze względu na górzysty teren. Intensywny turkus wody przepięknie kontrastuje z nasyconą zielenią drzew porastających strome klify otaczające ten rajski skrawek białego piasku. Dosłownie kilka metrów od brzegu znajduje się całkiem ciekawa rafa, wokół której toczy się podwodne życie. Wystarczy zanurzyć się pod powierzchnię i w jednej chwili przenosimy się do kolorowego świata morskich stworzeń.

To był jednak dopiero początek. Kolejne przystanki to równie wspaniałe plaże, wyspy i laguny: Secret Lagoon, Shimizu Island i Cadlao Island. W międzyczasie tradycyjny lunch na łodzi zacumowanej w zatoczce przy jednej z wysepek otaczających El Nido. Ostatni przystanek to wspomniana już niemal pusta plaża na wysepce Cadlao. Tu atrakcją są drewniane schody pozwalające na spojrzenie na okolicę z innej perspektywy.

Tego dnia musieliśmy się pakować, bo czekała nas trasa powrotna do Puerto Princessa, skąd następnego dnia planowaliśmy wyruszyć na zwiedzanie ostatniej atrakcji na wyspie Palawan, podziemnej rzeki Puerto Princessa. Po drodze jednak daliśmy się namówić naszemu kierowcy na dodatkowy przystanek w Kitu-KiTo, czyli w parku, gdzie można podziwiać tysiące świetlików w czasie nocnego rejsu po rzece. Program rozpoczyna się od lunchu w formie bufetu w restauracji znajdującej się tuż przy niewielkiej przystani. W restauracji spotkaliśmy kilkudziesięcioosobową grupę turystów prawdopodobnie z Chin. Obleciało nas dziwne uczucie niepokoju, które kilka tygodnie później miało stać się już normą pandemiczną.

Nocny rejs łodzią był pięknym zakończeniem dnia przed dotarciem do Green Park Tourist Inn, w którym spędziliśmy ostatnie dwie noce. Hotel położony jest nieco na uboczu, ale za to blisko lotniska, co miało dla nas znaczenie przed kolejnym porannym lotem.

Rano następnego dnia niezawodny Jojo zjawił się, żeby zawieźć nas na rejs podziemną rzeką Puerto Princesa. Jest ona wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO, a w 2011 roku wybrana została jako jeden z nowych siedmiu cudów natury. Rzeka jest możliwa do żeglugi na długości 4,2 km od jej ujścia do morza i jest najdłuższą żeglowną podziemną rzeką na świecie. Choć do zwiedzania udostępniono jedynie 1,5-kilometrowy odcinek. Atrakcja, mimo że już mocno skomercjalizowana, warta jest wpisania do planu wizyty na Palawanie. Czytałem skrajnie różne opinie na jej temat, ale nam się podziemny rejs łodzią bardzo podobał.

Warto pamiętać, że dziennie wydawanych jest tylko 600 pozwoleń na zwiedzanie, więc najlepiej zarezerwować wycieczkę dzień wcześniej. W naszym przypadku kolejny raz z pomocą przyszedł Jojo, który doskonale wiedział gdzie i jak załatwić formalności. Każdy z nas otrzymał plastikowy identyfikator z imieniem i nazwiskiem, a na miejscu stos kwitów i biletów. No tak, każdy tu musi zarobić swoje.

Dodaj komentarz