Tatry :: Orla Perć Tatr Zachodnich, część 1

28.10.2022 :: Salatyński Wierch – Mały Salatyn – Spalona Kopa – Pachoł

Od mojej ostatniej wizyty w Tatrach minęły już ponad dwa miesiące. Na początku sierpnia wspiąłem się samotnie przy upalnej pogodzie na Sławkowski Szczyt, opłacając wycieczkę kontuzją łydki, po której rekonwalescencja trwała prawie trzy tygodnie. Niedługo potem, pod koniec wakacji, korzystając z pięknej pogody wybraliśmy się, tym razem z rodziną, na mniej wymagającą kondycyjnie, ale wyjątkowo widokową trasę z Hrebienioka do schroniska Chata Zamkovskiego w Dolinie Małej Zimnej Wody.

Z niecierpliwością wypatrywałem więc okna pogodowego planując jednodniowy urlop w pracy. Dodatkowym impulsem do działania był zbliżający się z nadejściem listopada koniec sezonu w słowackich Tatrach. Nasi południowi sąsiedzi nie pozwalają na wędrówki powyżej schronisk od 1. listopada aż do połowy czerwca. Rok wcześniej dokładnie o tej porze roku – 25. października 2021, przy niemal letniej pogodzie, osiągnąłem samotnie szczyt Koprowego Wierchu.

Wreszcie, w ostatnim tygodniu października pogoda poprawiła się na tyle, że można było planować wolny piątek. Tym razem wybór celu nie był łatwy. Po wrześniowych i październikowych opadach w górach zalegało jeszcze trochę śniegu. Trzeba było wybrać coś stosunkowo bezpiecznego, ale ambitnego i widokowego.

No więc może wreszcie grań Rohaczy w Tatrach Zachodnich? Najwygodniej podzielić ją na trzy części, od wschodu po kolei: właściwa grań Rohaczy od Wołowca, odcinek z Kopami między Banówką a Smutną Przełęczą, wreszcie ostatni, między Salatynami a Pachołem. Planami podzieliłem się z moim przyjacielem, Radkiem, który szczęśliwym trafem też mógł wziąć dzień wolny w pracy w tym terminie. Zaklepaliśmy więc termin i wspólnie zgodziliśmy się na ostatni, zachodni odcinek grani, z czterema dwutysięcznikami na trasie: Salatyńskim Wierchem, Małym Salatynem, Spaloną i Pachołem.

Zostało spakowanie plecaka. Raki na wypadek zalegających depozytów jesiennego śniegu, ubranie na różne warunki pogodowe, kanapki, czekolada i batony proteinowe, litrowy termos gorącej herbaty z miodem i domowym sokiem malinowym i duży, za duży jak się później okazało, zapas wody i napojów energetycznych. Prognozy pogody są obiecujące, słońce, niemal brak zachmurzenia, wiatr na szczytach do 30 km/h. Jeszcze tylko ładowanie akumulatorów do czołówki i w power-banku i do spania. Pobudka przed 4 rano.

Jak zwykle przed wyjazdem w góry jestem podekscytowany, co nie pozwala zasnąć. Leżę godzinę, może półtorej, przewracając się z boku na bok i starając się nie myśleć o niczym. Przez dłuższy czas bez skutku. Wreszcie zasypiam ze świadomością, że będę niewyspany, co jest już dla mnie męczącym standardem przy górskich eskapadach.

Budzik dzwoni o 3:50, szybka toaleta, ubranie, kanapki do plecaka i pakuję się do samochodu. Na parkingu już czeka Radek. Oczywiście jest jeszcze całkiem ciemno. W drogę! Przed nami dwie godziny drogi do parkingu przy kurorcie narciarskim Spalena. Rozmowy o życiu, górach. Czuć emocje w miarę zbliżania się do naszego tatrzańskiego pasma. Ostatnie kilometry, już świta. Między drzewami wyłaniają się szczyty, a my powoli docieramy do parkingu u wylotu Doliny Rohackiej. Jest prawie pusto. Trzy, może cztery samochodu i ani żywego ducha. Kęs bułki, łyk herbaty i w górę. Jest za piętnaście siódma, kilka stopni powyżej zera.

Niebieski szlak odnajdujemy tuż obok parkingu, po prawej stronie na skraju lasu. Nasza trasa zaczyna się na poziomie 1040 m. Czeka nas ponad kilometr deniwelacji, a w sumie prawie półtora kilometra podejść. Włączamy czołówki, idziemy zakosami przez las, ale już po kilku minutach jest na tyle jasno, że latarki stają się zbędne. Pniemy się Spalonym Żlebem ostro w górę. Ten odcinek można sobie ułatwić, korzystając z kolejki, która umożliwia ominięcie 400 m podejścia. My jednak wybraliśmy wariant „pełny”, rozgrzewając się i szybko nabierając wysokości. Szlak, który do tej pory prowadził równo z wyciągiem narciarskim, odbija teraz w prawo, na zachód i prowadzi zakosami wśród bujnej kosodrzewiny. Za nami, nad granią wschodzi słońce i ogrzewa nas. W dole, gdzieś spośród kosówki, słyszymy pierwsze tego ranka głosy. Na pewno przy takiej pogodzie nie będziemy sami na tej trasie.

Kwadrans po godzinie ósmej meldujemy się na Skrajnym Salatynie, na wysokości 1624 m. Jest ławka, można odpocząć, napić się i zjeść. Po stronie zachodniej mgły i rzadkie chmury daleko poniżej w uśpionych dolinach. My jednak kierujemy wzrok na południe i południowy-wschód, gdzie powoli wyłaniają się cele naszej dzisiejszej wyprawy. Grań widziana z tej perspektywy ze swoimi przepastnymi północnymi stokami robi duże wrażenie. Idziemy oświetloną słońcem ścieżką w kierunku Brestowej, w międzyczasie mijając odejście zielonego szlaku, który zakosami schodzi do górnej stacji kolejki.

Cisza, która do tej pory nam towarzyszyła w czasie wspinaczki pośród lasu i kosówki, ustępuje coraz mocniejszym podmuchom południowego chłodnego wiatru. Kilkadziesiąt minut później, około w pół do dziesiątej osiągamy płaski szczyt Brestowej, wznoszący się na wysokość 1934 m. W tym miejscu szlak niebieski łączy się z czerwonym, którym skręcamy na właściwą grań w lewo, na południe.

Tu wieje już bardzo mocno, zakładam bluzę polarową pod softshell. Choć przy szybkim marszu robi się nawet zbyt ciepło. Schodzimy w dół z Brestowej na przełęcz. Zaraz znowu czeka nas mozolne podejście, nie ostatnie tego dnia. Po niespełna godzinnym marszu od poprzedniego wierzchołka, meldujemy się na pierwszym tego dnia dwutysięczniku. Salatyński Wierch wznosi się na wysokość 2048 m nad poziomem morza i jest najbardziej na zachód wysuniętym dwutysięcznikiem w Tatrach. Ciężko znaleźć wypukłość, która może być właściwym wierzchołkiem. Znaki w tym nie pomagają. Mamy już dość wiatru i, podobnie jak czteroosobowa grupa Słowaków, chowamy się w zagłębieniu, który nieco osłania od podmuchów. Słodka herbata z cytryną jest zbawieniem. Chwila odpoczynku też. W pobliżu szczytu pojawiają się płaty zlodowaciałego, twardego jak skała, starego śniegu. Są jednak na tyle nieliczne, że w żaden sposób nie stwarzają problemów.

Posiedziałbym tak jeszcze kilka minut, schowany od wiatru, ale Radek daje znak do wymarszu. Krajobraz staje się co raz bardziej spektakularny, co sprawia, że nieświadomie mijamy niższy wierzchołek Małego Salatyna (2046 m). Trzeba się wrócić kilka kroków, żeby zrobić zdjęcie.

Grań cały czas lekko skręca na lewo, w kierunku zachodnim i robi się co raz bardziej skalista. W niczym nie przypomina tutaj łagodnych, zielonych łąk tak często kojarzonych z Tatrami Zachodnimi. Schodzimy na Zadnią Salatyńską Przełęcz, za którą czeka nas najbardziej wymagający fragment dzisiejszej trasy. Ten odcinek nosi nazwę Skrzyniarki, a stanowi ją kilka skalistych turniczek, z których niektóre otrzymały nawet swoje nazwy: Czerwona Skała, Gankowa Kopa, Dzwon. Północne zbocza grani opadają do doliny przepaścistymi ścianami, co wystawia nas na próbę obycia się z całkiem niemałą ekspozycją. Niektóre miejsca są ubezpieczone łańcuchami, a inne można obejść łagodniejszym trawersem. My jednak decydujemy się w większości trzymać czerwonych oznaczeń, które prowadzą skalistą granią. Czasami musimy pomóc sobie rękami. Trzeba uważać, bo w zacienionych miejscach skała jest mokra, a momentami nawet lekko oblodzona.

Kończą się trudności skalne i parę minut po południu docieramy do trzeciego dwutysięcznika tego dnia, Spalonej Kopy, liczącej 2083 m n.p.m. Stąd mamy doskonały widok na nasz dzisiejszy główny cel, szczyt Pachoła, a także na dalszą część grani. Tutaj skręca ona ostro w prawo, na południe i południowy zachód, za Spaloną Przełęczą wspinając dalej skalnym terenem w stronę najwyższego szczytu dzisiejszej wędrówki. Uważnie wypatrujemy warunków, które czekają nas w drodze powrotnej przy zejściu z Banikowskiej Przełęczy do Doliny Spalonej. Widzimy sporo płatów śniegu i nikogo schodzącego tym szlakiem w dół. Czy faktycznie jest tak trudno i będziemy musieli zastanowić się nad alternatywnymi opcjami? Możliwości są ograniczone. Albo zakładamy raki i próbujemy schodzić śniegami w dół doliny, albo wracamy tą samą trasą, którą przyszliśmy. Jest jeszcze możliwość przejścia kolejnego odcinka grani przez Kopy, ale to najbardziej wymagający wariant. Na szczęście w międzyczasie okazuje się, że parę osób zaczyna schodzić szlakiem z przełęczy w dół doliny bez większych kłopotów. Tak więc po chwili wątpliwości ruszamy dalej.

Jest kwadrans po trzynastej, kiedy po ostatnim podejściu osiągamy nasz główny cel. Pachoł wznosi się na wysokość 2167 m n.p.m. i jest najwyższym szczytem zdobytym w czasie tej wycieczki. Jego wierzchołek zdobi żelazny krzyż. Dobre dwadzieścia minut delektujemy się wspaniałymi widokami na sąsiedni szczyt Banówki, jak i na grań Rohaczy, czy dopiero co przemierzoną, efektowną grań Skrzyniarek.

Piętnaście minut później jesteśmy już na Banikowskiej Przełęczy, z której szlak powrotny nie wydaje się już taki groźny. Są wprawdzie płaty śniegu, które uważnie, choć jednak łatwo pokonujemy bez potrzeby zakładania raków. Teraz już tylko zakosy w dół i wzmagający się ból w kolanach, jak to często bywa przy ostrych zejściach z wierchów w doliny. Nieco niżej czeka nas mało wygodne przejście po rumowisku skalnym, za którym już wśród kosówki schodzimy do rozejścia szlaków. Zielony odbija w prawo do Stawów Rohackich, my jednak trzymamy się oznaczeń żółtych prowadzących prosto w dół.

Po drodze jeszcze zbaczamy na moment na prawo z głównej ścieżki, żeby zobaczyć efektowne Rohackie Wodospady. Czeka nas już tylko ostatni, godzinny etap wędrówki, w większości asfaltową drogą prowadzącą przez Dolinę Rohacką w kierunku parkingu, na którym zostawiliśmy samochód. Przy okazji okazało się, że niepotrzebnie niosłem na plecach półtora litra wody, której nie wypiłem. Kolejna lekcja na przyszłość. Jeszcze kilka kostek czekolady, ostatnie łyki słodkiej herbaty dla podniesienia poziomu cukru i w drogę. Za dwie godziny powinniśmy być w domach.

Dodaj komentarz